O mnie

Moje zdjęcie
Chcę żyć życiem uważnym, świadomym i radosnym. Nie zawsze się da, nie zawsze potrafię, nie zawsze się udaje. Ale nieustannie próbuję.

wtorek, 27 grudnia 2011

Na skróty

Pod hasłem "uprość sobie życie" kryją się różne pozorne ułatwienia: obiecują życie lekkie, łatwe i przyjemne, po prostu natychmiastowe rozwiązanie wszelkich problemów. Lubimy takie rozwiązania.

1.      Bierzemy leki na skutki negatywnych zjawisk w organizmie zamiast szukać przyczyn. Np. tabletki na ból głowy zamiast odpoczynku, wyciszenia, zrobienia badań. Jakby ból głowy był normalnym stanem. Albo taki przykład: jeszcze kilka lat temu 20 - minutowy spacer na słońcu zapewniał odpowiednią dawkę witaminy D, dziś się mówi, że 80% mieszkańców Europy Środkowowschodniej ma jej niedobór i musi pędzić do apteki. Ciekawe...
Z gazet dowiemy się co najwyżej ile i jakich mikroelementów potrzebujemy oraz co się stanie gdy ich zabraknie, ale informacja, gdzie je znaleźć w pożywieniu, stała się wiedzą tajemną. Łatwiej wysłać czytelnika po tabletki.I te reklamy: zjedz sobie ciężkostrawną kolację, a potem weź nasz wspaniały lek na wątrobę (teraz w jeszcze większym opakowaniu) i wszystko będzie w porządku. Nie, nie będzie. Człowiek nie jest stworzony do odżywiania się tabletkami. Nie twierdzę, że branie lekarstw jest bezsensowne. Problem w tym, że ich nadużywamy i nie myślimy o profilaktyce.
2.      Zagłuszamy negatywne uczucia. Wpadamy w wir pracy, zakupów, pocieszamy się lampką wina albo oglądaniem głupawych programów w telewizji. Daje to chwilę ulgi, a potem czarne myśli powracają - bo nie rozwiązaliśmy problemu. Wtedy idziemy na jeszcze większe zakupy, jeszcze lepszą imprezę i głośniej słuchamy muzyki. Chwila ciszy i samotności wydaje się bardziej przerażająca niż "Piła V" i "Krąg" razem wzięte.
3.      Preferujemy powierzchowne, niewymagające relacje, bo na co dzień takie nam wystarczają - ważne, by mieć z kim pójść do pubu i pochwalić się podwyżką. Pielęgnujemy te relacje głównie poprzez sms-y świąteczne (wspaniała opcja "wyślij do wszystkich") oraz pytanie "co słychać", na które obowiązkowo trzeba odpowiedzieć "wszystko dobrze". Na koniec takiej fascynującej rozmowy należy koniecznie powiedzieć "no to się zdzwonimy" i z czystym sercem możemy o sobie zapomnieć na co najmniej pół roku. Chyba że przed upływem tego okresu wypadną jakieś święta, wtedy koniecznie trzeba wysłać sms-a.  
Po co się starać o przyjaźń na całe życie, skoro znalezienie setki przyjaciół na portalu społecznościowym zajmie najwyżej kilka minut, a jeśli ktoś z tej grupy wypadnie, łatwo go zastąpić. Nie, do tej setki nie można zadzwonić z problemem o 4.00 nad ranem, ale wystarczy zamieścić notkę na swoim profilu, pewnie ktoś z setki znajomych też akurat cierpi na bezsaenność, to następnego dnia się poszpanuje w pracy/szkole, ile to godzin się przegadało w sieci i jakim się jest niewyspanym z tego powodu. Taa, relacje na odległość są bardzo przyjemne i bezkonfliktowe - a gdy stają się konfliktowe, to łatwo je zakończyć. Wystarczy zmienić nick. Problem w tym, że inwestując tylko w takie relacje zostajemy z niczym. W chwilach próby nie mamy na kim się oprzeć. Może do jednorazowej akcji typu "zbiórka pieniędzy dla Kasi" znaleźliby się chętni, ale nie do codziennej pomocy, odwiedzania i nieustannego psychicznego wsparcia. Nie znam nikogo, kto by takiego wsparcia prędzej czy później nie potrzebował.
4.      O miłości: "zamiast gromadzić nasze wzruszenia przez miesiące i lata aby je w końcu wydać na jedno wielkie uczucie, trwonimy je na groszowe podniety seksualne, kupowane jak czekolada z automatu". Cytat z Faulknera, może niezbyt dokładny (piszę z pamięci), ale jakże aktualny.

Lubimy drogi na skróty. Wydają się takim szybkim i dobrym rozwiązaniem, a my wszystko musimy mieć teraz, natychmiast. Nie potrafimy czekać. Wybieramy skróty i w nagrodę dostajemy namiastkę prawdziwego szczęścia, spokoju, zdrowia - na te prawdziwe trzeba pracować latami, i to bez gwarancji efektów. Wybierając skróty mamy stuprocentową gwarancję długoterminowych skutków ubocznych, ale nie przejmujemy się nimi dopóki nie wystąpią, co zawsze zdarza się szybciej niż się spodziewamy. Wtedy szukamy kolejnych dróg na skróty.

środa, 2 listopada 2011

Ziarnko do ziarnka

To, co najlepsze na tym świecie, mamy za darmo: przyjaciół, szum morza, zachody słońca..  Ale  „pieniądze są szóstym zmysłem, który pozwala w pełni korzystać z pięciu pozostałych”.  Niekoniecznie trzeba być sułtanem Brunei aby móc cieszyć się życiem, jednak jest to zdecydowanie łatwiejsze gdy nie trzeba ciągle kombinować, jak przeżyć do następnej wypłaty. Są tylko dwie drogi aby mieć więcej pieniędzy: albo więcej zarabiać, albo mniej wydawać. Jak więcej zarabiać? Starać się o awans/podwyżkę, lepiej płatną pracę, lokować oszczędności w bardziej zyskownych przedsięwzięciach. I zawsze myśleć o kosztach takich decyzji: czy trzeba będzie za nie zapłacić stresem i własnym czasem? Ile można poświęcić by mieć więcej?
Te pytania dotyczą także drogi  „mniej wydawać”.  Tutaj mamy o wiele więcej rozwiązań i prawie każdy ma swoje własne sposoby. Moim prywatnym odkryciem było poznanie „efektu latte”: to drobne, codzienne wydatki, które w skali roku urastają do sporych kwot. Tak jak latte, która jednorazowo kosztuje ok. 12 zł, ale jeśli ktoś ją pije codziennie w drodze do pracy, w skali miesiąca zbiera się pokaźna  kwota. Więcej o tym zjawisku możecie przeczytać na przykład tu:
Niewiele osób zarabia tyle aby jednorazowo odłożyć jakąś większą sumę, ale niewiele też osób może powiedzieć, że oszczędnie wydaje pieniądze. Kilka miesięcy temu wydawało mi się, że do nich należę. Oszczędzam przecież na rachunkach, kupuję długookresowe bilety miejskie, używam dozowników przy nakładaniu kosmetyków i porównuję ceny artykułów w internecie. A jednak po przeanalizowaniu wydatków znalazłam kilka wycieków z domowego budżetu. Chodzi o pewne "wydatki z przyzwyczajenia”: zawsze kupowałam taki a taki artykuł, więc automatycznie kupuję go po raz kolejny, nie zastanawiając się ile razy z niego korzystałam i czy zamierzam nadal to robić.  Na przykład płyn do płukania – różnica pomiędzy stosowaniem samego proszku do prania a proszku z płynem jest tak niewielka, że postanowiłam więcej go nie kupować. Albo kwestia prezentów: za każdym razem gdy odkładam ich kupowanie na ostatnią chwilę, wychodzi dużo drożej niż gdybym to zrobiła z odpowiednim wyprzedzeniem, zastanawiając się nad tym, co komu i z jakiej okazji chcę podarować. O stresie spowodowanym zakupami na ostatni moment nawet nie wspomnę.     
O oszczędzaniu i zarabianiu mogłabym pisać w nieskończoność, choć prawdopodobnie nie będzie to nic odkrywczego. Chcę zwrócić uwagę na inny aspekt finansów osobistych: po co są nam potrzebne pieniądze. Jeżeli szczerze odpowiemy sobie na to pytanie, znajdziemy sposób na ich zgromadzenie. Cel musi być konkretny, osiągalny (w naszym mniemaniu) i rzeczywiście „nasz”. Hasło „oszczędzam na emeryturę” nie jest motywujące jeśli w głębi serca nie wierzysz, że zgromadzisz potrzebne środki, a tak w ogóle to cię nie interesuje przyszłość za 30 lat. Motywacja to wszystko. Bez niej nic nie odłożysz albo wydasz każdy zaoszczędzony grosz szybciej niż myślisz, zanim jeszcze uzbierasz wyznaczoną sobie kwotę pieniędzy. W dodatku wydasz ją na coś zupełnie innego: coś, co w danej chwili uznasz za „niezbędne”, a o czym zapomnisz dwa dni  później. Ale jeśli marzysz o czymś głęboko i szczerze, zastanowisz się nad każdym wydatkiem, który cię oddali choćby o jeden dzień od realizacji celu.

poniedziałek, 12 września 2011

Po co nam kosmetyki?

Kiedyś usłyszałam, że po wyjściu z łazienki pachnę wszystkimi zapachami świata, ale to nie mieszanie linii kosmetycznych było głównym błędem. Przede wszystkim był to nadmiar kosmetyków. Czy dzięki nim byłam piękniejsza? Na pewno czułam się piękniejsza, bo przecież robiłam coś dla siebie. Ale skoro to tylko efekt placebo, to po co marnować czas i pieniądze. Zrozumienie tej prostej prawdy zajęło mi dużo czasu. Ograniczyłam liczbę kosmetyków, a ich lista ciągle jeszcze się skraca. Zakupy robię dużo rozważniej i dopiero wtedy, gdy zawartość słoiczka zbliża się ku końcowi. Muszę przyznać, że kosmetyczne zakupy, na które się czeka, sprawiają o wiele więcej przyjemności, a moja skóra ma się o wiele lepiej.
Pewna bliska mi osoba ograniczyła kupowanie kosmetyków, bo „nikt jeszcze nie wynalazł cudownego sposobu, dzięki któremu z opakowania przemieszczą się one na skórę”. Przyglądając się przeładowanym półkom w łazienkach koleżanek zaczynam wierzyć, że to wiekopomne odkrycie.
Nie byłabym sobą gdybym nie zdradziła czego używam. A używam kosmetyków naturalnych. Na szczęście nacisk konsumentów sprawił, że nawet niektóre zwykłe firmy kosmetyczne zaczęły produkować serie ekologiczne, w całkiem przystępnych cenach. Bez względu na etykiety, obfitujące w słowa „naturalny”, „ekologiczny” i „bez konserwantów”, zawsze czytam skład. Polecam ten zwyczaj. W necie można znaleźć listę szkodliwych składników, a noszenie jej ze sobą jest dużym ułatwieniem.
Często najskuteczniejsze są proste sposoby. Może dlatego ludzie ich nie stosują - tak trudno uwierzyć, że coś, co jest banalnie proste, może być skuteczne. Łatwiej zaufać tonikowi z kawiorem niż zwykłej  wodzie z octem jabłkowym, a przecież efekt może być równie dobry, jeśli nie lepszy. Moim ostatnim odkryciem, poczynionym dzięki książce „Sztuka prostoty”, jest szorstka gąbka do masażu. Wprawdzie w książce jest mowa o szczotce z włosa dzika, ale efekty masażu gąbką są widoczne już po tygodniu i całkowicie mnie satysfakcjonują.
Czy używanie kosmetyków jest konieczne aby być pięknym? Jest potrzebne by stać się czystym, ale dbać o siebie można na różne sposoby. Można kupić wybielającą pastę do zębów albo kawę i czerwone wino zastąpić wodą mineralną i winem białym. Można wmasowywać krem ujędrniający albo ćwiczyć i stosować naprzemienny zimny i ciepły prysznic. Można stosować kremy z witaminą E albo brać tabletki, albo dodawać po łyżce oleju do sałatek, albo stosować wszystkie trzy sposoby. Wybór należy do każdej z nas, a obserwacja reakcji własnego ciała skuteczniej pomoże dobrać właściwe metody niż oglądanie reklam.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Nowe zagrożenie: minimalista

1.       Minimalista nie gapi się bezmyślnie w telewizor/Internet/gazetę. Ogląda i czyta tylko to, co uważa za wartościowe, po czym wyłącza TV/komputer i wraca do prawdziwego życia. Jest zmorą marketingowców: nie kupi grającej kabiny prysznicowej z biczami szkockimi „bo wszyscy mają”, tylko się zastanawia, czy jej potrzebuje i zwykle się okazuje, że zwykła, połowę tańsza i łatwiejsza w utrzymaniu wystarczy. A jak już zamarzy o tych biczach to sprawdzi piętnaście razy, jakie materiały są użyte, na ile lat jest gwarancja i czy to faktycznie działa – bo nie zamierza wymieniać armatury co 2 m-ce (zbyt skomplikowane).
2.       Mniej się naraża na działanie reklam,  odróżnia potrzeby od zachcianek, innymi słowy – jest fatalnym klientem. Kupuje mało, wymagania ma wysokie, a i nad ceną się zastanowi – wszystko budzi jego wątpliwości i istnieje duże ryzyko, że wyjdzie ze sklepu z niczym. Niby po to żeby się zastanowić nad zakupem, ale wiadomo czy wróci… A jak już kupi to wykorzysta do ostatniej kropelki/drobinki/karteczki, bo o środowisku też zdarza mu się pomyśleć. Czyli wróci do sklepu później niż inni.
3.       W pracy jest z niego jakiś pożytek, bo o budżecie pomyśli i jeden długopis mu na długo wystarcza, ale praca na dwóch etatach za jedną pensję – o niee, to już nie dla niego, bo on ma wyższe cele i nawet jeśli praca jest jego pasją to punkt 17.00 niestety przypomina sobie o istnieniu życia prywatnego. I jak tu go zmotywować, skoro on nie chce zostać prezesem tylko work-life balance uprawia. A ci najgorsi to nawet odchodzą z korporacji albo biorą roczny urlop na zwiedzanie świata.
4.       Dla znajomych minimalista bywa podejrzanym typem, do którego należy podchodzić zachowując bezpieczną odległość. Mieszka w prawie pustym domu/mieszkaniu, ubrania mieści w jednej szafie, a na dwutygodniowe wakacje pakuje się w małą walizkę. Ma tylko jedną komórkę, którą czasami śmie wyłączyć. A jak jest dziwolągiem wyższej klasy to nawet telewizora nie posiada i nie wie, która aktorka jest żoną francuskiego milionera. Normalnie jakby żył w epoce kamienia łupanego.
5.       Dzieciaty minimalista może się nawet posunąć do urządzania dzieciom urodzin w domu zamiast w fast foodzie, i jeszcze im słodyczy nie daje, potwór jeden.
6.       Podsumowując, nie nadąża za dzisiejszym światem i stanowi zagrożenie dla ekonomii. A wszystko przez to, że za dużo myśli, a za mało pije.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Koszmarna praca - jak przetrwać

Jakiś czas temu miałam bardzo stresującą i nie dającą satysfakcji pracę. Czasami w obecnej bywają ciężkie dni. Zapewne wiele osób jest/było w podobnej sytuacji. Nie zawsze możemy po prostu dać wypowiedzenie i powiedzieć „teraz to mi to lotto”. Ale jest kilka sposobów na przetrwanie tego trudnego czasu i zminimalizowanie negatywnego wpływu pracy na naszą psychikę. Poniżej o tym, co się sprawdziło w moim przypadku.
Przede wszystkim – szukaj sposobów aby tę pracę zmienić. Nie zniechęcaj się! Nie zakładaj, że się nie uda, bo nie masz kwalifikacji, znajomości, możliwości i za dużo lat. Próbuj! I nigdy się nie poddawaj.
A dopóki tkwisz w tej pracy – skoncentruj się na jej dobrych aspektach. Doceń dogodny dojazd, miłą koleżankę z działu, ładny widok z okna, cokolwiek. Spróbuj trochę „oswoić” miejsce pracy, odrobinę zbliżyć do własnych preferencji, choćby przez postawienie na szafce ramki z ulubionym zdjęciem.
Jeśli masz wpływ na kolejność wykonywanych zadań, zaczynaj od tego,  czego najbardziej nie lubisz. Jak powiedział Mark Twain, „jeśli masz połknąć dwie żaby, zacznij od tej większej, nie przyglądając jej się zbyt długo”. Chodzi o to, by podjąć DZIAŁANIE, bo tylko ono rozwiąże problem, samo zamartwianie się nic nie da. Wiem, że to trudne. Sama nad tym nieustannie pracuję, z różnym skutkiem. Ale za każdym razem, gdy się przełamię i zrobię to, co najgorsze, moje samopoczucie zdecydowanie się poprawia. Gdy masz za sobą to, co najgorsze, wiesz, że reszta dnia będzie lepsza. Nie zadręczasz się tym okropnym zadaniem, bo już masz je za sobą. Nie tracisz czasu na zamartwianie się. Czujesz zadowolenie z faktu, że udało się zakończyć to, co spędzało Ci sen z powiek.
Na koniec jeszcze jedna propozycja, z pozoru nie związana z tematem dzisiejszego wpisu. Skoncentruj się na czasie poza pracą. Zadbaj o to, by go wypełniać czymś, co lubisz, co jest dla Ciebie ważne. Niech to będzie choćby jeden miły drobiazg, kilka minut dla siebie: spotkanie z przyjaciółmi, dobra kawa, głaskanie kota, ulubiona piosenka słuchana pięć razy pod rząd. Dzięki temu ominie Cię poczucie totalnej porażki i przytłoczenia ciężarem życia. Kiedyś, w trudnym dla mnie czasie, zorganizowałam przyjęcie niespodziankę mojej siostrze. W pracy niby robiłam swoje, ale byłam tak pochłonięta zapraszaniem gości, układaniem menu, zakupami, że ledwo mnie dotykały te codzienne zawodowe problemy. Z perspektywy czasu i tak niewiele ich nie pamiętam, pamiętam tylko to udane przyjęcie.
Jeśli choć trochę zadbasz o swój czas, możesz zmienić w swoim życiu więcej niż Ci się wydaje.

niedziela, 22 maja 2011

Kilka słów o pieniądzach


Pieniądze podobno szczęścia nie dają... ale często ułatwiają życie. Nie jest to dla mnie prosty temat i na pewno nie jestem w nim ekspertem, ale dużo się nauczyłam i tym chcę się z Wami podzielić.
            Zaczynałam pracę z pensją w okolicach średniej krajowej, czyli lepiej niż większość moich rówieśników, a mimo to często nie starczało mi do następnej wypłaty. Zaczęło się więc pożyczanie od znajomych i debet na koncie. Z tej pierwszej opcji dosyć szybko przestałam korzystać, bo odkryłam kredyty konsumpcyjne – można było oddawać pieniądze w mniejszych ratach, nie musiałam o nie prosić ani się tłumaczyć. Wobec tych korzyści perspektywa spłaty odsetek nie wydawała mi się straszna. Zdarzało mi się spóźniać ze spłatą raty. W pewnym momencie potrzebowałam pieniędzy tak szybko, że wpadłam w łapy powszechnie znanej instytucji finansowej słynącej z odsetek w okolicach 50%. Oczywiście odsetki jako takie stanowiły procent zgodny z prawem, reszta to były opłaty administracyjne, manipulacyjne, za rozpatrzenie wniosku, bla, bla, bla...
            W międzyczasie bywały podwyżki, premie, a ja nadal wydawałam wszystko. Na co? Na życie ponad stan: restauracje, kina, zbyt drogie kosmetyki. Nikt mnie nie podejrzewał o taką rozrzutność, bo były to wydatki niewidoczne dla otoczenia: chodzenie do kina czy restauracji nie jest przecież niczym nadzwyczajnym, a nie miałam rzucających się w oczy drogich ubrań czy elektronicznych gadżetów. Po prostu przejadałam te pieniądze. Co jakiś czas oczywiście próbowałam nad tym zapanować, zaczynałam prowadzić dziennik wydatków i próbowałam narzucić sobie dyscyplinę budżetową – aż do następnego razu, gdy znów spontanicznie wydawałam to, co zaoszczędziłam przez cały miesiąc. I tak minęły cztery lata.
To paradoks, bo pomogła mi dopiero utrata pracy. Dostałam odszkodowanie, za które spłaciłam wszystkie kredyty. Przez kilka miesięcy nie miałam pracy i nie było dnia abym się nie zastanawiała, na jak długo wystarczy mi pieniędzy i co będzie jak się skończą. Potem udało mi się znaleźć pracę, w której zarabiałam tyle, co na początku mojej drogi zawodowej. Tylko że ta pensja nie stanowiła już średniej krajowej, średnie wynagrodzenie znacznie wzrosło, ceny zresztą też. Nauczyłam się nie ufać sobie w kwestii finansów. Wiem, że jestem w stanie wydać każdą pensję, bez względu na jej wysokość. Po prostu z każdą podwyżką cicho i niepostrzeżenie pojawiają się nowe pomysły na niezbędne wręcz produkty i usługi. Musiałam nauczyć się mówić „nie” swoim zachciankom. Zmieniłam bank i nie występowałam już o możliwość korzystania z debetu na koncie.  Długo broniłam się przed kartą kredytową, bo bałam się, że wrócę do starych nawyków. W końcu musiałam o tę kartę wystąpić, bo tylko w ten sposób mogłam zarezerwować hotel na wakacje za granicą. Z wielką przyjemnością donoszę, że mimo posiadania tej karty od roku, korzystam z niej tylko w takich celach i spłacam niezwłocznie.
Teraz uczę się trudnej sztuki oszczędzania. Nigdy nie liczyłam na to, że ktoś będzie mnie utrzymywał, ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie bardzo wyraźnie, że mogę liczyć tylko na siebie. Teraz jest pięknie i kolorowo, mam wspaniałego mężczyznę, dobrą pracę, rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, ale nikt mi nie zagwarantuje, że tak będzie zawsze, że ktoś będzie chciał i mógł mi pomóc w trudnych sytuacjach. Dlatego zaczęłam budować moją małą stabilizację finansową. A o postępach będzie w innym wpisie.

środa, 20 kwietnia 2011

Wolny kawałek podłogi

Chomik uwielbia chodzić po centrach handlowych i zawsze przy tym znajduje coś, co koniecznie musi mieć. Na przykład ostatnio kupił zbiorcze opakowanie pasty do zębów (była promocja „cztery w cenie trzech i pół”), piątą czarną bluzkę (jest identyczna jak czwarta, ale czwarta jest w koszu z brudną bielizną, a Chomik ma ochotę założyć jutro czarną bluzkę), łososia (Chomik średnio lubi łososia, ale może tym razem będzie dobry, przecież wszyscy lubią łososia), składniki na dwie sałatki (potem sobie przypomniał, że nie zdąży zrobić nawet jednej przed upływem terminu ważności składników), ulubiony tygodnik (poprzednich dwóch nie przeczytał, ale tym razem na pewno znajdzie trochę czasu) i film na dvd (widział go w kinie, jest świetny). Na koniec Chomik zajrzał do sklepu z meblami w poszukiwaniu jakiejś szafy na ubrania, które się nie mieszczą w garderobie. Przy okazji nabył piękny stolik kawowy, na którym zmieści się co najwyżej talerzyk na ciastka, ale goście mogą przecież trzymać kubki w rękach....

O wiele ważniejsze od „odgracania” jest niedopuszczanie do jego konieczności, czyli zapobieganie obrastaniu w rzeczy. Dzięki temu zaoszczędzamy mnóstwo pieniędzy i czas potrzebny na wielkie akcje porządkowe. Nie potrzebujemy też dodatkowych mebli, środków do ich pielęgnacji, a przede wszystkim miejsca do ich postawienia. Oto kilka moich sposobów na zachowanie wolnej przestrzeni (kolejność nie ma tu wielkiego znaczenia:):
  1. Prasę czytam rzadko. O wiele ciekawsze wydają mi się artykuły publikowane w internecie. Poza tym szkoda mi drzew.
  2. Co do kosmetyków, środków czystości i innych zużywających się rzeczy, mam maksymalnie jeden zapasowy egzemplarz każdego rodzaju i nie kupuję następnych dopóki nie sięgnę po ten zapasowy.
  3. Wkładając dokument do segregatora, często przeglądam pozostałe, czy jeszcze są mi potrzebne. Liczba moich segregatorów jest taka sama od wielu lat.
  4. Preferuję wypożyczanie filmów lub oglądanie ich on-line. Na bieżąco oddaję/sprzedaję filmy, które kupiłam, a do których już nie wrócę.
  5. Zakupy staram się robić tylko raz w tygodniu, ale nie gromadzę wielkich zapasów żywności, w razie potrzeby sklep spożywczy jest tuż za rogiem.
  6. Lubię rzeczy typu „5 w jednym”. Nie zawsze się to sprawdza, ale czasami połączenie jest naprawdę udane. Na przykład komórka z radiem, nocny stolik z pojemnikiem na pościel. Dzięki temu nie muszę dokupywać mebli na pomieszczenie kolejnych rzeczy.
  7. I najważniejsze: przy zakupach zawsze się zastanawiam, czy na pewno potrzebuję danej rzeczy, jak często będę z niej korzystała i gdzie ją będę przechowywać. Jakoś potrafię wyobrazić sobie życie bez młynka do gałki muszkatołowej i specjalistycznych kremów do prawej i lewej stopy. Nie potrzebuję też osobnych specyfików do czyszczenia każdego urządzenia w łazience – tak na marginesie, podejrzewam, że oprócz bakterii niektóre z tych środków mogą zabić również domowników.
Na koniec psychologiczna sztuczka: jeśli masz piękną, starannie wykonaną szufladę, półkę, szafkę, podświadomie nie zechcesz do tak wspaniałego miejsca wrzucać byle czego. Zadbaj o meble i pudełka, w których przechowujesz swoje rzeczy, a będziesz w nich przechowywać tylko te najwyższej jakości, czyli automatycznie będzie ich mniej – czy możesz sobie wyobrazić pięć doskonałych kremów pod oczy w jednym miejscu? Założę się, że po wstępnej ocenie tylko jeden z tych ulubionych, maksymalnie dwa będą tymi „naj”, a reszta straci swój blask w porównaniu z konkurencją. I nie mam tu na myśli drogich przedmiotów, czasami udaje się połączyć jakość z ceną. Przede wszystkim chodzi o wartość, jakie te rzeczy mają dla Ciebie i o Twój stosunek do nich. A zasługujesz wyłącznie na to, co najlepsze.

sobota, 2 kwietnia 2011

Wielka przestrzeń w małym M


Wyobraźmy sobie jeden poranek z życia Skrajnego Chomika:
Aby wyłączyć budzik, musi najpierw go znaleźć na swoim nocnym stoliku, między stosami starych i nowych gazet. Oblewa się przy tym herbatą, której trzy niedopite kubki schowały się pomiędzy starą i nową lampką nocną (stara nie świeci, ale jest piękna). Chomik człapie do łazienki. Zanim się na dobre obudzi, musi podjąć trudną decyzję, którego żelu pod prysznic użyć: nawilżającego, odświeżającego czy relaksującego? Wybór padł na relaksujący. Tylko gdzie on jest? Chomik przebiera w pokaźnym koszyku różnych kosmetyków. Jest wreszcie. Przeterminowany. Chomik odkłada żel do koszyka (później go wyrzuci) i wygrzebuje żel odżywczy (zupełnie zapomniał o jego istnieniu). Kabina prysznicowa ma całe oprzyrządowanie do masażu, ale kto by miał czas z tego korzystać... Po szybkim prysznicu czas na śniadanie, rozpoczynające się od poszukiwań serka wiejskiego w przepełnionej lodówce. Jego odkopanie wymaga wyjęcia połowy lodówkowych zapasów i coś z nich zaczyna wydzielać specyficzny zapach. Ale Chomik zajmie się tym później, podczas planowanego Wielkiego Przeglądu Lodówki. Miał się odbyć tydzień temu, ale ważniejsza okazała się wyprawa po nową komodę, gdyż w starej wypadło z przeciążenia dno kolejnej szuflady. Chomik próbuje się zdrowo odżywiać, więc wyciąga z lodówki także karton soku. Wie, że lepszy jest świeżo wyciskany, ale sokowirówka po dwóch użyciach wylądowała na najwyższej półce obok szybkowaru, którego stosowanie Chomik również szybko zarzucił.
Po śniadaniu Chomik zagląda do garderoby. Chce się ubrać w ołówkową spódnicę i ulubioną bluzkę w ciapki, ale przypomina sobie, że bluzka zbiegła się w praniu. Nadaje się tylko do wyrzucenia, ale wisi sobie spokojnie w oczekiwaniu na ten akt miłosierdzia, gdyż Chomik rozważa jeszcze możliwości jej naprawy. Wie, że ich nie ma, ale rozważa. Przecież bluzka tylko sobie wisi, jeść nie woła. Wprawdzie takich kompletnie zniszczonych ubrań jest więcej i utrudniają znalezienie tych dobrych, ale bez przesady, co to za problem spędzić te dziesięć minut więcej w garderobie. Chomik rozważa jeszcze założenie niebieskiej bluzki (teraz się nie nadaje, ale wystarczy do niej schudnąć pięć kilo), zielonej (nie pasuje do żadnej chomikowej spódnicy), granatowej (bardzo nietwarzowy odcień, odpada), w końcu jak zwykle wybiera białą. Bluzka jest, spódnica jest, jedyne całe rajstopy odnalezione – i już można iść na spotkanie w sprawie mieszkania. Dotychczasowe jest tak małe i ciasne, że nic w nim nie można zmieścić...

Czasami rzeczywiście jest tak, że nasz dom/mieszkanie są za małe w stosunku do naszych potrzeb i jedynym wyjściem jest znalezienie większego lokum. Bądźmy jednak szczerzy, często po prostu zagracamy naszą przestrzeń mnóstwem rzeczy, które nas nie cieszą i z których nie korzystamy.
Dlaczego warto powalczyć o wolną przestrzeń? Aby nie ponosić kosztów składowania, naprawy i przeprowadzki do większego mieszkania, ale przede wszystkim aby ułatwić sobie życie. Podobno pozbywając się starych rzeczy przygotowujemy miejsce na nowe wydarzenia w naszym życiu. Coś w tym jest. Rozpoczynanie zmian od sprzątania mieszkania, torebki, miejsca pracy wydaje mi się naturalną kolejnością, czymś oczywistym.
Mała ilość rzeczy zwykle przekłada się na to, że nie trwonimy czasu i energii na ich porządkowanie, pielęgnowanie czy też szeroko rozumiane myślenie o nich.
Skąd możemy wiedzieć, że coś się nie przyda? Osobiście polecam zasadę, że skoro się nie przydało przez ostatnie dwa lata, przez następne piętnaście są nikłe na to szanse.
Jak się pozbyć tego, co zbędne? Oddać, sprzedać, w ostateczności wyrzucić. Konsekwentnie wszystko po kolei przeglądać i rozdzielać na potrzebne i niepotrzebne, do końca, dopóki nie pozbędziemy się wszystkiego, co zagraca mieszkanie. W razie silnych wątpliwości zostawić daną rzecz jeszcze na rok (ale tylko w wyjątkowych przypadkach i maksymalnie na rok). Dopiero po przeprowadzeniu do końca całej akcji poczujemy tę wspaniałą lekkość bytu, poczucie przestrzeni i dobrze spełnionego obowiązku.
Co pomaga w skutecznym przeprowadzaniu wielkiego odgracania? Przede wszystkim branie pod uwagę przydatności przedmiotów, ale też naszego własnego stosunku do nich. Czasami jest tak, że coś, co jest samo w sobie piękne i użyteczne, budzi we mnie niechęć. Pozbywam się takich rzeczy. Zostawiam te najukochańsze i wyrzucam te, które kojarzą się ze złymi wydarzeniami lub których nie lubię, bo nie lubię. Pozbywam się rzeczy, których nie używam i nie będę albo które są zniszczone – chyba że jestem z nimi bardzo związana „uczuciowo”. Za nic nie wyrzucę mojej ulubionej fioletowej spódniczki, mimo że od lat się w nią nie mieszczę. Ale jest to jedna spódniczka, a nie cała szafa ubrań „na pamiątkę”.
W przeciwieństwie do porządku, bałagan odradza się samoczynnie i bez wysiłku z naszej strony. I historia się powtarza. Trzeba ciągle pilnować, by nie obrastać w niepotrzebne rzeczy i by te potrzebne były we właściwych miejscach. Jest to łatwiejsze, gdy mamy mało przedmiotów. O moich wyborach i ograniczaniu zakupowych zachcianek będzie w następnym wpisie.